sobota, 25 października 2014

To uczucie gdy kończy się Twój ulubiony serial i nie wiesz co zrobić ze swoim życiem

Lost, House M.D., Californication, Dexter, Breaking Bad, Game of Thrones, Bates Motel, True Detective, Big Bang Theory, Suits, The Walking Dead, Fargo + z pewnością jeszcze kilkanaście innych. Jeśli istniałoby pojęcie serial-geeka chyba mógłbym się do takich zaliczać, mimo że przyznaję, iż nadal kilku podobno-obowiązkowych pozycji nie oglądałem. Dobry serial jest jak narkotyk - po przyjęciu jednej dawki mózg domaga się więcej, i więcej. W farmakologii nazywa się to bodaj efektem cravingu (pragnienia). Doskonale obrazuje to stan w jakim się znajdujemy po 50-cio minutowym seansie zakończonym jakimś zupełnie chamskim cliffhangerem. Co innego jeśli zaczynamy swoją przygodę z serialem, który ma już kilka sezonów - mamy wtedy tyle towaru, że można ćpać bez opamiętania, nawet i 3 dni z rzędu. Mimo to, osobiście chyba wolę porównanie dobrego serialu do dobrej książki. Bo dobry serial to taki, który przenosi Cię do swojego świata, sprawia, że utożsamiasz się z głównym bohaterem, jesteś cholernie ciekawy jak to wszystko się skończy. Dokładnie tak jak w The Knick.
Minęło kilka dni od kiedy oglądnąłem finał pierwszego sezonu i muszę przyznać, że nadal odczuwam - oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji - ten specyficzny głód połączony ze zjazdem. W The Knick fabuła rozkręca się dosyć spokojnie, mimo że pierwsza scena pierwszego odcinka ukazuje nowojorskiego chirurga w drodze do pracy wstrzykującego sobie w stopę kokainę. Jeżeli jednak to nie zrobiło na tobie większego wrażenia, to początek można nazwać co najwyżej ciekawym. Z czasem jednak akcja nabiera coraz szybszego tempa, jesteśmy świadkami kilku równolegle prowadzonych, niezwykle ciekawych wątków. Wszystko z mistrzowsko pokazanym Nowym Jorkiem początku XX wieku w tle. Owe czasy są źródłem nieskończonej ilości, jak ja to nazywam "smaczków". Bo każdy ekstraordynarny serial musi być nimi naszpicowany, to one nadają fabule niepowtarzalny smak i zapach. Tak jak chociażby specyficzny akcent i słownictwo bohaterów Fargo czy życiowe rozkminy House'a. 
Jeśli chodzi o kwestie techniczne, to nie ma co się za bardzo nad nimi rozwodzić - wszystko stoi na naprawdę topowym poziomie. Dobór aktorów do postaci i ich gra - cud. Towarzysząca muzyka, której gatunku (o ile można wyekstrahować tu jakiś oddzielny gatunek) nie potrafię nazwać - miód. W żadnym serialu nie spotkałem się z podobnym soundtrackiem - jest on dosłownie jedyny w swoim rodzaju. Do tego show jest wg mnie praktycznie bezbłędnie nakręcony, zarówno pod kątem pracy kamery, wyboru ujęć, jak i sekwencji zdarzeń. Nie możemy w żadnym momencie zarzucić reżyserowi, że  posłużył się jakimś tanim chwytem, że poszedł na łatwiznę, lub że w rzeczywistości takie coś by nie przeszło. Apropos ujęć - jako, że fabuła serialu kręci się wokół chirurgii początku XX wieku - mamy okazję zobaczyć trochę mięska. Szczerze - z niektórymi scenami być może nawet przesadzili i o ile po oglądnięciu Suitsów zamarzyło Ci się bycie adwokatem w jednej z nowojorskich kancelarii, to tutaj powołania do medycyny raczej nie uświadczysz.
Podsumowując - cinemax zrobił kawał serialu. Najlepszy mijającego roku. A może nie, bo przecież za swoich konkurentów ma takie tytuły jak True Detective czy Fargo, ale z pewnością równie dobry. Taka nota to wystarczający powód by go obejrzeć. Jedynym minusem jest to, że po ostatniej scenie  z dużym prawdopodobieństwem doświadczysz podobnego stanu, co John Thackery z końca sezonu właśnie.